W 1527 roku w Krakowie wybuchła epidemia. Król Zygmunt I Stary wraz z królową Boną schronili się przed nią, wyjeżdżając do Niepołomic. W tym czasie król urządzał wiele polowań. Specjalnie na jego życzenie sprowadzono wielkiego litewskiego niedźwiedzia. Według legendy podczas polowania niedźwiedź zaatakował królową Bonę, którą wystraszony koń zrzucił z siodła. Królowa była wtedy brzemienna. W wyniku upadku poroniła syna, któremu nadano imię Olbracht i pochowano w podziemiach Kościoła w Niepołomicach. Na pamiątkę tego nieszczęśliwego wydarzenia miejsce wypadku nazwano Poszyną, gdyż mieszkańcy Niepołomic zwykli mówić, że królowa pojechała tam “po syna”.
W czasie II wojny światowej Puszcza Niepołomicka była miejscem licznych walk. 9 września 1939 roku w Puszczy miała miejsce tragiczna Bitwa pod Poszyną.
Historyczny zarys corocznych uroczystości
w sercu Puszczy Niepołomickiej
Materiały zebrał i opracował były dyrektor szkoły p. Michał Łuczkiewicz.
/Poniższa wersja została zmodyfikowana./
Co roku, we wrześniu, uczniowie najstarszych klas z całej gminy, uczestnicy „Sztafety Pokoju”, przedstawiciele władz, zaproszeni goście spotykają się w sercu Puszczy Niepołomickiej w rejonie „Poszyny”. Znajduje się tutaj mały cmentarzyk wojenny z września 1939 r. Przygotowywana przez uczniów z Kłaja uroczysta akademia przypomina wydarzenia z coraz bardziej odległej przeszłości. Po złożeniu przez obecnych wieńców, kwiatów proboszcz parafii w Kłaju wraz z zaproszonymi przedstawicielami Kościoła odprawia Mszę św. w intencji POKOJU.
Czas zaciera ślady. Powstają legendy. Odchodzą od nas świadkowie tamtych wydarzeń. Wśród miejscowego społeczeństwa istnieje kilka wersji przynależności i nazwy jednostki spoczywających tutaj żołnierzy.
Opracowanie to, poświęcone ich pamięci, ma za zadanie uzupełnić tę lukę.
Na cmentarzyku spoczywają żołnierze polscy z III/5 pułku strzelców podhalańskich (p-s-p) ze składu 156 pułku piechoty rezerwy. Polegli w krwawej bitwie z Niemcami, stoczonej na zapleczu wroga w dniu 9 września 1939 r.
Opis działań kombinowanego 156 pułku piechoty rezerwy
Kombinowany 156 pułk piechoty rezerwy sformowany został z końcem sierpnia 1939 r. z pułków podhalańskich. W jego skład weszły jednostki:
dowództwo pułku i I batalion zmobilizowany został przy 1 pułku strzelców podhalańskich (dalej p-s-p) w Nowym Sączu,
II batalion tego pułku stworzony został z III batalionu 2 pułku strzelców podhalańskich (dalej p-s-p) z Sanoka,
III batalion utworzony był z III batalionu 5 pułku strzelców podhalańskich
(dalej p-s-p) z Przemyśla.
4 września, pułk podporządkowany Grupie Operacyjnej „Boruta”, został przydzielony do 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej. Otrzymał zadanie przejęcia obrony na przedpolu Dobczyc, dla umożliwienia brygadzie wyciągnięcia oddziałów 24 pułku ułanów zmotoryzowanych i 1 pułku saperów górskich KOP, oderwania się od nieprzyjaciela i przesunięcie ich na zagrożone wschodnie skrzydło.
I batalion 156 pułku piechoty rezerwy zajął stanowiska obronne okrakiem przez szosę szczyżycką w rejonie Krzesławic, prawym skrzydłem opierając się o panujące wzniesienie „Grodzisko”.
Batalion III/2 p-s-p ze składu 156 pułku piechoty rezerwy okopał się w rejonie Poznachowic Górnych, lewym skrzydłem również o „Grodzisko” oparty.
Batalion III/5 p-s-p tego pułku zajął stanowiska obronne w rejonie Glichowa.
5 września, po południu w czasie luzowania oddziałów 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej pułk wszedł do walki. Rozpoczął ją nieprzyjacielski ogień artyleryjski, skierowany na pozycje II i III batalionu, bez przerwy trwający do wieczora. Natomiast koncentryczne uderzenie niemieckie (3 Dywizja Górska) w sile 4 batalionów piechoty i jednej brygady pancernej skierowane zostało na I batalion. Pierwsze uderzenie wzdłuż szosy szczyżyckiej skończyło się zupełnym zniszczeniem niemieckiej kompanii piechoty, która wyszedłszy w zwartym szyku na ogień karabinów maszynowych, została wybita. Następne dwa uderzenia nieprzyjaciela, prowadzone zalesionym zboczem, zostały w zaciekłej walce wręcz i granatami ręcznymi odparte. W tym czasie siły pancerne nieprzyjaciela dokonały próby obejścia I baonu od strony Gruszowa i oskrzydlenia go. Przeciwuderzenie 24 pułku ułanów ogniem artylerii na wprost udaremniło ten zamiar z dużymi stratami nieprzyjaciela. Około godz. 22 walka ustała. Oddziały 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej przesunęły się, pod osłoną nocy, w rejon Leszczyny i Nowego Wiśnicza do powiatu bocheńskiego. 156 p-p-rezerwy, do którego rozkaz o wycofaniu się do doszedł, pozostał na wysuniętych stanowiskach. Noc upłynęła na ożywionej działalności patrolowej, która stwierdziła okrążające ruchy nieprzyjaciela na lewym skrzydle pułku. Wielokrotne próby nawiązania łączności radiowej z Grupą Operacyjną „Boruta” zawiodły. Dopiero po północy pluton cyklistów wysłany celem nawiązania łączności z 10 Brygadą Kawalerii Zmotoryzowanej natrafił na jej oddział pancerny w Łapanowie. Dowódca ppłk. Młyniec podejmuje decyzję o pozostaniu na dotychczasowych stanowiskach, w myśl zasadniczej intencji rozkazu – zatrzymania nieprzyjaciela przez czas jak najdłuższy.
6 września, ranek zastaje 156 pułk na pozycjach dnia poprzedniego. Niemiecka 3 Dywizja Górska rozpoczyna uderzenie od południa i wschodu, a równocześnie duża grupa pancerna z 2 Dywizji Pancernej posuwając się od zachodu po osi Dobczyce – Gdów, na głębokich tyłach, odcina pułkowi drogę odwrotu. Wobec beznadziejnego położenia dowódca po południu wydał polecenie dowódcom batalionów przebijania się z okrążenia samodzielnie w kierunku wschodnim na Bochnię. Małe oddziały są ruchliwsze i mniej spostrzegane w terenie. Poszczególne bataliony przemykając się nocą w różnych kierunkach, próbowały się wyrwać z kleszczy – uległy jednak oddzielnemu rozbiciu.
I Batalion majora Karola Różyckiego po przemarszu kilkunastu kilometrów w kierunku północnym, rano 7 września, po przekroczeniu Raby został przez zmotoryzowane oddziały niemiecki pod Winiarami (na zachód od Gdowa) zaatakowany, rozbity i rozproszony.
II Batalion majora Kazimierza Tumidajskiego skierował się na Bochnię i o świcie 7 września zatrzymał się w lesie Kopaliny (na północ od Nowego Wiśnicza). Wieczorem ruszył dalej w kierunku Tarnowa i nad ranem 8 września zapadł w las koło Okocimia, następnej nocy obok miejscowości Łopań przekroczył szosę Bochnia – Tarnów i przed świtem 9 września wszedł w lasy Radłowskie. W Radłowie stoczył tego dnia z wojskami niemieckimi ciężką i krwawą bitwę. Część żołnierzy, a z nimi dowódca, pojedynczo lub grupkami wydostawali się z matni, ale batalion już się nie zebrał i przestał istnieć.
Dowódca III batalionu major Janusz Rowiński wieczorem 6 września wezwał na odprawę dowódców kompanii i plutonów, przedstawił im trudną sytuację batalionu, ujawniając przy tym swój zamiar przedzierania się pod osłoną nocy i lasów do Puszczy Niepołomickiej, a następnie na lewy brzeg Wisły, gdzie spodziewał się oddziałów polskich. Dowódcy kompanii otrzymali rozkaz uporządkowania oddziałów i sprzętu, zaostrzenia dyscypliny marszowej tak, aby w razie zetknięcia się na Niemców, mógł batalion w sposób zdecydowany otworzyć sobie drogę bagnetem i granatem. Późnym wieczorem baon ruszył w kierunku Łapanowa, unikając dróg opanowanych przez nieprzyjaciela i na dzień 7 września zatrzymał się w lesie koło Cichawki.
Nastrój w batalionie nie był dobry. Żołnierze głodni, zmęczeni i niewyspani kładli się na ziemię przy każdym odpoczynku. W większości mieli poodparzane stopy, z których od początku wojny nie zdejmowali nowych trzewików. Niektórzy z gorączki i z pragnienia używali do picia wody z przydrożnych rowów i kałuż, co z kolei powodowało biegunki. Przebywając w lesie słyszeli dookoła warkot motorów i ruch kolumn niemieckich na drogach. W tych warunkach marsz baonu nocą po bezdrożach odbywał się powoli.
7 września (Bochnia była już w tym czasie zajęta przez Niemców) po zakopaniu zbędnego sprzętu wojskowego, głównie amunicji i granatów w lesie w Cichawce, baon ruszył dalej w kierunku północnym. Przemarsz odbywał się nocami przez Sobolów, Grabinę, Nieszkowice Małe, Chełm.
9 września, przed świtem batalion przeszedł wpław przez Rabę i osiągnął skraj lasu między Stanisławicami a Kłajem. Do Puszczy Niepołomickiej baon wszedł o godz. 530, przekroczywszy tor kolejowy obok budki kolejowej w Kłaju. Było już jasno. Cały przemarsz odbywał się marszem ubezpieczonym. Ludność okoliczna chętnie służyła za przewodników i udzielała informacji o ruchach wojsk niemieckich, dzięki czemu nie doszło do starcia z Niemcami.
Po wkroczeniu do Puszczy batalion maszerował kilka kilometrów dalej szeroką duchtą i rozłożył się na wypoczynek w rejonie „Poszyny”, wystawiając na spodziewanych kierunkach zagrożenia ubezpieczenie. Żołnierze po wyżęciu mundurów i bielizny z wody, przemoczonych w czasie przeprawy przez Rabę, ułożyli się do upragnionego wypoczynku i snu, ufni, że znajdują się u siebie w kraju i między swoimi.
O przemarszu batalionu do Puszczy Niepołomickiej doniosła Węglowa ze Stanisławic była robotnica sezonowa w Rzeszy, zaś miejsce postoju spenetrował Jakub Mattern z Dołuszyc, robotnik tartaku w Kłaju, późniejszy volksdeutsch, podał Niemcom dokładne informacje o rozmieszczeniu baonu w lesie i sposobie ubezpieczenia.
Oddziały niemieckie w sile kilku batalionów o godz. 14, korzystając z gęstego poszycia leśnego, podsunęły się skrycie i po zlikwidowaniu ubezpieczenia, podchodząc na odległość rzutu granatem, zaatakowały batalion. Kiedy żołnierze zaczęli się zrywać ze snu, chwytać za broń i gorączkowo porządkować oporządzenie, spadła na nich lawina ognia karabinów maszynowych i wybuchy granatów. Zaskoczenie było kompletne. Niemcy przebiegając między drzewami prowadzili morderczy ogień do żołnierzy polskich, którzy strzelali przeważnie klęcząc. Niektórzy w bieliźnie stanowili idealny cel. Po opanowaniu pierwszego wrażenia zaskoczenia, dowódcy starali się przerwać bezwładną strzelaninę i kierować ogień do celów, które wskazywali, następnie zorganizowali zacięty opór i prowadzili żołnierzy do walki wręcz. Nasilenie walki chwilami słabło lub wzmagało się, potężniały wybuchy granatów to w jednej lub innej stronie postoju baonu. Niemcy wprowadzili do akcji wozy pancerne, które przybyły od strony Woli Batorskiej. Mimo zaciętej obrony zakończył się nierówny bój, żołnierze polscy zostali przez przeważające siły wroga pokonani i rozbici. Na pobojowisku zostało 56 żołnierzy polskich zabitych i rannych, których Niemcy przed odejściem z pola walki dobili strzałami i bagnetami z wściekłości za poniesione straty, o czym świadczyło to, że niektórzy zabici mieli świeżo zabandażowane rany. Nie stwierdzono również, aby po walce wywozili jeńców lub rannych żołnierzy polskich z pola walki.
W bitwie poległ kapitan Edward Szymański z Łęczycy, najbardziej bojowy i lubiany przez swoich żołnierzy oficer, został zakłuty bagnetami, obsługujący karabin maszynowy st. sierżant Stanisław Paprzycki, najlepszy cekaemista-instruktor 5 psp i wielu dzielnych oficerów, podchorążych, podoficerów i strzelców podhalańskich. Po rozbiciu batalionu znaczna część żołnierzy wyrwała się z matni, rozproszyła się po lesie i nocą podchodząc do domów we wsiach przyległych do puszczy, przebrała się w ubrania cywilne, by wrócić do swoich stron. Dowódca III batalionu major Janusz Rowiński został ukryty i przebrany na plebanii w Zabierzowie.
Akcją przeciwko III batalionowi dowodził oficer niemiecki (nieznanego stopnia) Robert Koch. Kwaterował on krótki czas u Józefa Mazura w Woli Batorskiej na Hysnem. Niemcy w tej bitwie stracili około 70 zabitych i rannych, których bezpośrednio po walce zebrali i wywieźli samochodami z pobojowiska.
Ciała poległych żołnierzy zostały przez Oddział PCK przy pomocy okolicznej ludności zebrane i złożone do wspólnej mogiły na polu walki w środku Puszczy Niepołomickiej, gdzie obecnie znajduje się upamiętniający wydarzenia cmentarzyk wojenny. Zwłoki 4 żołnierzy poległych na ubezpieczeniu w odległości 1 kilometra od pola walki, znaleziono przy drodze od strony południowej, zostały zniesione i pochowane na cmentarzu parafialnym w Cikowicach.
Kombinowany 156 pułk piechoty rezerwy, w skład którego wchodziły bataliony: I/156 pułku piechoty majora Różyckiego, III/2 p-s-p mjr Tumidajskiego i III/5 p-s-p mjr Rowińskiego, wyładował się z transportu kolejowego 2 września w Wieliczce, wszedł po raz pierwszy do walki w dniu 4 września w powiecie myślenickim, w ciągu jednego tygodnia wykrwawił się zupełnie i przestał istnieć. Dowódca pułku ppłk Młyniec Popełnił samobójstwo.
Jerzy Mattern, który zdradził i wskazał Niemcom miejsce postoju żołnierzy polskich i rozmieszczenie baonu w lesie na Poszynie, został za ten czyn skazany wyrokiem Sądu Polski Podziemnej na śmierć i rozstrzelany przez AK w dniu 21 maja 1943 r.
Wspomnienie Leopolda Wójcika
… „Wyruszamy najpierw lasem, później szosą po lewej. Tu stoi kilka opuszczonych przez nas ciężarówek. W jednej z nich nasz żołnierz rozpoznaje zabitego swego brata – kierowcę. Prosi, aby mógł go pogrzebać. Czyni to, wyciągając go z samochodu, kładzie na ziemi bez wykopanego dołka i przysypuje lekko ziemią. Wcześniej jeszcze przechodzimy przez Rabę w bród. Idziemy znów szosą, nasze ubezpieczenie przednie zostaje ostrzelane. Skręcamy na południe, znów oddalając się od puszczy. Po lewej płynie Raba. Wychodzimy znów na szosę, batalion przez nieuwagę rozdzielił się. Katastrofa. Zostają wysłane patrole, które powracają z niczym lub nie wracają wcale. A do rana już niedaleko. Porucznik Fularz mówi: „Jedź ty” i każe mi wziąć 1 drużynę na koniach ( koni mieliśmy dużo z zostawionego w lesie taboru ). Nie chcę, jadę sam konno. Wołam: „Goniec do majora Rowińskiego!”. Po pół godzinie wołania widzę kogoś wyłaniającego się z mroku. Zbliża się milcząc, już miałem strzelać, a tu: „Podchorąży, nie poznajecie mnie?”. Ja mówię: „Panie Majorze tak nie można”, a on: „Dobrze, nie kłóćmy się”. Połączyły się wreszcie kompanie, których stan liczebny zmalał jednak zastraszająco. Chorych i wycieńczonych zostawialiśmy w mijanych wsiach. Innej rady nie było. Przechodziliśmy przez szosę w poprzek na skrzyżowaniu, po lewej stronie tlące się jeszcze pogorzelisko. O mało co nie natknęliśmy się na dużą kolumnę ciężarówek jadących na wschód. Przecinamy tu gruby kabel telefoniczny. Przechodzimy przez wieś, w której kwaterują niemieckie czołgi. Wszystko śpi. Nasi likwidują bagnetami wartowników. Przechodzimy przez tory kolejowe. Podchorąży Ryszard Srebrowski mówi do mnie: „Spójrz, w prawo widać tartak w Kłaju. Jeszcze 100 m. i jesteśmy już pod polskimi rządami”. Wchodzimy w Puszczę. Jeden z żołnierzy prosi mnie, żebym się z nim zamienił na karabiny. On mi da rkm, a ja jemu kbk, będzie mu lżej. Jechałem konno, więc transakcja doszła do skutku.
W końcu zatrzymujemy się na odpoczynek. Z tej okazji znów sprzeczka. Fularz chce wystawić placówki – Rowiński nie. Twierdzi, że w lesie trzeba mieć żołnierzy w skupieniu. Zostają wystawione tylko warty w odległości 40 m. od biwaku. Upadam ze zmęczenia, podobnie jak i pozostali żołnierze. Zapadamy w sen. Po pewnym czasie budzi mnie Fularz i mówi: „czegoś się boję, nie mogę spać, chodź sprawdzimy warty, będzie mi lżej”. Idę, choć niechętnie. Wszystkie posterunki śpią. Fularz budzi delikatnie, tłumaczy. Boże, jaka to kara byłaby przed wojną za spanie na posterunku – areszt ścisły najmniej. Wracamy i znów zasypiam. Przez sen słyszę: „stój, kto idzie?” i strzał. Budzę się, łapię rkm i chlebak z magazynkami. Wielu naszych w koszulach łapie za broń, inni już w hełmach – nikt nie ucieka, wszyscy strzelają. Niemcy zasypują nas ulewą ognia. Mój rkm, ku mojej rozpaczy nie strzela seriami, lecz pojedynczo. Obok mnie żołnierz czołgista, który do nas dołączył, woła: „Podchorąży – seriami!”. Krzyczę i ja: „Nie mogę”. A on spokojnie strzelał raz za razem, powtarzając za każdym strzałem: „To za mego podchorążego”, ”To za mój czołg”, aż zginął i został pochowany później razem z naszymi piechurami. Ten czołgista w lesie 8 września opowiadał mi, że gdy jechali w czołgu z podchorążym, nawalił silnik, dlaczego, nie wiadomo. Podchorąży kazał mu opuścić czołg, co też uczynił i ukrył się w pobliżu. Nadjechali Niemcy. Nieruchomy czołg otworzył nagle ogień. Niemcy mieli straty, lecz czołg i podchorąży zginęli. Gdzie to było, nie wiem.
Niemcy, pewni siebie, podjeżdżają furmankami szosą. Próbuję dostać się do swego plutonu. Przeklęte rzemienie, którymi przytroczone były okmy na koniach, twarde, nie dają się rozplątać i uniemożliwiają ich użycie. Ale i na Niemców czeka niespodzianka. Jadących szosą furmankami z odległości około 70 m. wita celny ogień naszych piechurów. Strzelam i ja ogniem –pojedynczym ze swego rkm do wroga i jego koni. Piękny, a zarazem straszny to widok. Przewrócone konie w zaprzęgach, szamocące się i wierzgające. Niemcy z szosy nawet nie odpowiadają. Odezwał się w końcu nasz ckm, trochę to Niemców nacierających z południa zatrzymuje na chwilę. Obok mnie żołnierz z mojego plutonu Chasmek Szermon. Znałem go jeszcze z mojej praktyki w 5 psp w 1937 r. Był to Żyd, w cywilu pracownik tartaku, obsługiwał „Diesla”, teraz strzelał mimo rany w głowę. Krew płynie mu spod hełmu. A on, nie wiem, czy w agonii, czy w szoku, mówi: ”Żal mi ciebie mamo i ojczyzny mi żal”. Ten Żydek lepiej przewidywał bieg wypadków niż ja. Po okrążeniu batalionu pytał mnie: „Podchorąży, co teraz będzie?”. Ja wierzyłem w Anglię i Francję, odpowiadam: „Przyjdą Anglicy, Francuzi – zajmiemy Berlin”. Żydek popatrzył tylko na mnie z politowaniem i powiedział pamiętne słowa: „A ja się nie poddam”.
Niedaleko przebiega pchor. Dorosiński, krzyczy, że wystrzelał wszystkie naboje, prosi o amunicję. Podaje mu ją żołnierz. Znów próbuje się dostać do swego plutonu. Jakiś żołnierz biegnie od strony południowej, często odwraca się i strzela. Podnoszę się z ziemi i pytam, co tam jest. On krzyczy: „Tam są już Niemcy”. Wtem uderzenie, zaszumiało mi w głowie i ogłuchłem – byłem półprzytomny. Jestem blisko kompanii ckm, trzeba koniecznie uruchomić jeszcze jeden ckm, to ostania nasza szansa. Macham ręką, ckm odzywa się. I nagle pada ranny celowniczy ckmu. Kapitan Szymański biegnie na pomoc. Dookoła straszna strzelanina. Nie wiem, kto strzela, gdzie swój, gdzie wróg. Słyszę przeciągłe polskie: „Hurra! Hurra!” – nasi idą do szturmu – znak niechybny. A Niemcy znów coś jakby „La! La! La!”, oni też gdzieś szturmują, dojdzie do walki na bagnety. Grupki naszych żołnierzy, którzy pierwotnie cofnęli się ku północy, biegną znów w kierunku pola walki. Naszym trzeba pomóc. Naraz długa seria z naszego ckmu. Chwila ciszy i widzę por. Fularza w postrzępionym płaszczu krzyczącego „Nie strzelajcie – to my!”. Od tej serii ponieśli straty zarówno Niemcy jak i Polacy. Ginie kpt. Edward Szymański. Nie ma mowy o dowodzeniu. Strzelają wycofując się w różnych kierunkach małe grupki, jak i pojedynczy żołnierze, byle jak najdalej od tego strasznego miejsca. Uciekam z jeszcze jednym żołnierzem w las. Za nami gonią Niemcy. Spotykamy naszego por. Wróblewskiego, jego ręka urwana wisi tylko na kawałku skóry. Strzały stają się sporadyczne. Chowamy się pod kłodami w jakimś tartaku (to nie ten tartak w Kłaju, to było bardziej na północ). Niemcy przeszukują teren tartaku, ale nas nie znajdują. Zakopujemy broń. Wędrujemy, byle tylko uciec Niemcom. 10 września na wschód od Stanisławic zastaję ranny lekko w prawą nogę, dostaję się do niewoli. Towarzyszowi udało się uciec. Zabrano mnie do Bochni, do koszar. Tu spotykam grupę swoich, którzy dostali się do niewoli w puszczy. Opowiadali o dantejskich scenach – jak się z nimi obchodzono. Widzieli na własne oczy dobijanie naszych rannych. Zebrano jeńców w jednym miejscu i wymierzono w nich ckm ustawiony na wozie, mówiąc: „macie 10 minut życia”. Do jednego ciężko rannego żołnierza podszedł polski sanitariusz ze znakiem czerwonego krzyża na rękawie, chciał rannemu udzielić pomocy. Niemiec wyrwał sanitariuszowi torbę i rzucił na ziemię. Uderzył go kolbą karabinu w okolicę oka. Sanitariusz momentalnie zapuchł, nie widział na oboje oczu. Podobno później został zabity. Ranny prosi pijącego kawę Niemca, żeby mu choć łyk użyczył. Niemiec pchnął rannego – ten upadł, hitlerowiec stanął mu na piersiach i zaczął podskakiwać, ranny zemdlał, a następnie zmarł. Później kazano naszym kopać groby z przeznaczeniem dla siebie – wszyscy mieli być rozstrzelani. Bito przy tym żołnierzy. Trzech żołnierzy rzuciło się do ucieczki. Dwóch z nich zostało zastrzelonych – trzeciemu udało się uciec. W wykopanych grobach zostali pochowani zabici Niemcy. Naszym kazano się położyć twarzą do ziemi, żeby nie widzieli, ilu było zabitych. Zajechało kilka dużych ciężarówek. Nasi nosili rannych Niemców do ciężarówek – wg relacji żołnierzy było ich 32. Ranni wymyślali Polakom: „Psy polskie”.
Z Bochni przewieziono nas do koszar w Kobierzynie pod Krakowem. Tu na oczach wszystkich Niemiec zastrzelił naszego za to, że prosił, by mógł się zobaczyć ze swoją żona i nieletnim dzieckiem. Nawet prosić nie wolno było. W dniu 14 września jeńcom kazano obnosić po dziedzińcu koszar nagiego zabitego człowieka, twierdząc, że to Żyd i że każdego to spotka, kto zechce uciekać. W niewoli spotkałem się z por. Bijakowskim, który orzekł, że jest zdecydowany na ucieczkę. Po 20 września oddzielono oficerów i podchorążych od żołnierzy. Rana w nodze solidnie dokuczała. Przychodzi do mnie Bijakowski i mówi: „Chcesz uciekać? – bo ja, żebym tylko mógł. Idź tam, jest magazyn cywilnych ubrań po dawnych zmobilizowanych, przebierz się i przychodź jak najszybciej”. Tak też uczyniłem. Przychodzę, a on mówi: „będą wypuszczani z obozu cywile, ja mam pilnować, żeby nie wychodzili przebrani żołnierze. Za to mam być odpowiedzialny. Od tej chwili nie znamy się”. Dołączam do grupy cywilów. Wychodzących kontroluje oficer niemiecki, wartownicy i por. Bijakowski. Udaje się. Po różnych przejściach wracam do domu. Grubo później dowiedziałem się, że Niemców naprowadził na nas śpiących mieszkaniec Kłaja – Materna, zdrajca, zlikwidowany następnie przez naszych chłopców z Armii Krajowej.
Por. Fularz ocalał i wrócił do swej podrzeszowskiej wsi. Był nadal żołnierzem Armii Krajowej. Spotykałem się z nim często w latach 1939-1941. Pisał do mnie jeszcze po wyzwoleniu. Potem zmarł.
Mjr Rowiński, wg relacji por. Fularza, został rozstrzelany przez Niemców w 1940 roku.
Por. Bijakowskiego więcej nie spotkałem i dalsze jego losy nie są mi znane.
Wspomnienie Ryszarda Pomorskiego
„. . . . Kiedy ogień na chwilę osłabł, zerwałem się z ppor. Zabierowskim i grupą żołnierzy i z okrzykiem „hurra!” pobiegliśmy naprzód. Biegnąc, obejrzałem się po kilkunastu krokach za siebie, odwracając głowę odczułem silne uderzenie w prawe oko, zachwiałem się i ujrzałem jak krew zalewa mi prawą dłoń, w której trzymałem karabin. Poczułem też, że ścieka mi po twarzy. Prawym okiem przestałem widzieć. Poczułem nagłe osłabienie tak, że musiałem uklęknąć i oprzeć się ręką o ziemię. Po chwili poczułem, że ktoś podnosi mnie i podtrzymuje. Był to ppor. Zabierowski, który ostrzeliwując się, zaczął się cofać ze mną do tyłu. Widziałem jak pojedyncze grupy żołnierzy usiłowały z mniejszym lub większym powodzeniem przedrzeć się przez otaczających nas Niemców. Na ziemi leżeli zabici i ranni. Natężenie walki przed nami słabło, za nami natomiast strzelanina przybierała na sile i wzmogły się wybuchy granatów. Po przeskoczeniu duchty, gdzie otrzymaliśmy ogień z prawej strony ogień karabinu maszynowego ze stojącego na duchcie wozu pancernego, weszliśmy w głąb puszczy i mimo mego osłabienia staraliśmy się oderwać od miejsca walki
Około godziny 17 wyszliśmy na skraj lasu naprzeciw wsi Chobot, gdzie w domu sołtysa Franciszka Klimy znalazłem chwilowe schronienie. Na drugi dzień tj. 10 września Niemcy zabrali mnie do niewoli i odwieźli do szpitala polowego w Niepołomicach, a potem do Bielska. Po wyleczeniu odesłano mnie do obozu jenieckiego, a stamtąd zwolniono mnie do domu, jako trwałego inwalidę wojennego.”
Pamięć Ofiarom Września